sobota, 4 grudnia 2010

Varkala



Varkala
Dojechalismy i prosto z dworca za 50 rs udalismy sie na Nord Cliff. Tu po krotkich poszukiwaniach zdecydowalismy sie na hotel Fusion za 350 Rs za dobe. Tutaj wiekszosc hoteli kosztuje ok 500 Rs, lecz oferuja wysoki standard. Nam udalo sie za ten sam standard zaplacic duzo mniej. W Varkali jest naprawde bajecznie. Zostajemy tutaj tydzien.
Plaze polozone tuz przy skalnym klifie naprawde daja niesamowity widok. Tuz nad plaza przebiega dluga uliczka, a przy niej mnostwo kawiarni, sklepow, restauracji, hoteli oraz salonow odnowy biologicznej. Na prozno szukac tutaj straganow czy tez punktow rzemieslniczych. To jakby czesc Europy przeniesiona na zachodni brzeg Indii.
Po dosc intensywnym podrozowaniu i zwiedzaniu przyszedl czas na zasluzony odpoczynek.



 Ps. Jestesmy w raju:)

niedziela, 28 listopada 2010

Kochin

http://www.imperiahome.pl/                               
  
Kochin
Choc wg. rozpisanego planu podrozy mamy spedzic tu tylko jeden dzien to jednak postanawiamy zostac az trzy.
Jest tu naprawde ladnie. Mozna obejrzec tu chinskie sieci, ktore sa niczym innym jak wielkimi podrywkami  oraz wieczorny targ rybny z olbrzymia iloscia gatunkow ryb oraz owocow morza. Wiele restauracji oferuje usluge  tzw 'kup rybe, a my ja dla ciebie przyrzadzimy'. Warto skorzystac, bo to doskonala okazja aby sprobowac np. rekina mlota, miecznika lub barrakude za nieduze pieniadze (oczywiscie trzeba sie targowac). W koncu po pobycie w wegetarianskim Radzastanie mozemy najesc sie miesa wieprzowego, wolowego, drobiu oraz ryb (polecamy restauracje Fish'n Chips naprzeciwko bazyliki Santacruz - warto sprobowac 'garlic chicken'... mniam!! ). Potrawy tutaj sa dobrze przyprawione, lecz nie tak pikantne jak dania do jakich musielismy przywyknac w Radzastanie.
Mieszkancy Kerali roznia sie mentalnie od swych ziomkow z Radzastanu. Sa serdeczni, przyjacielscy i usmiechnieci. Poczatkowo bylismy nieufni, przyzwyczajeni do tego, ze gdy ktos cie zaczepia na ulicy to chce tobie cos sprzedac lub wyciagnac od ciebie pieniadze. Tutaj wreszcie przestalismy sie czuc jak chodzace portfele.
Nastepnego dnia wybralismy sie na trzygodzinna wycieczke lodzia po Backwaters (400 rs od osoby) wykupiona u wlascicieli naszego tymczsowego lokum. Warto sie wybrac na taka wycieczke, choc dluzsza wyprawa bylaby meczaca (oferowane sa rowniez siedmiogodzinne). Mozna obejrzec plantacje przypraw, chalupnicza wytwornie sznurka z wlokien kokosa (jest naprawde mocny) oraz podgladnac zycie ludzi zamieszkujacych nad brzegami kanalow Backwaters.

 Chinskie sieci
Bazylika Santacruz

Backwaters
Fabryka sznurka z kokosa

 Pieprz

Drzewo cynamonowe
 Kochin

Pomimo ze jest koniec listopada to tutaj jest naprawde goraco. Przedsmak tego co nas czeka mielismy juz podczas miedzyladowania w Mumbaju - parno, duszno i goraco. Do upalow zdazylismy przywyknac, bo podczas naszego pobytu w Radzastanie caly czs swiecilo slonce, a temperatura w ciagu dnia nie spadala ponizej 30 stopni. Jednak na Kerali jest duza wilgotnosc powietrza i wysokie temperatury sa bardziej odczuwalne. Wiec w tym czasie, gdy nasi rodacy zeskrobuja szron z szyb samochodowych my przecieramy pot z czola i  szukamy cienia;-)
Na nastepny dzien mamy zaplanowana wycieczke na farme sloni oraz wspolna  kompiel w rzece. Pobudka wczesnie rano i juz ok 6.30 jedzimy samochodem marki Tata Ambasador wraz z wynajetym kierowca na oddalona o 2 godz drogi farme sloni.
Docieramy na miejsce. Widok niesamowity, szerokie koryto rzeki, wezbrana woda, palmy ... i 4 kapiace sie slonie. Nie zastanawiajac sie dlugo wchodze do wody i biore czynny udzial porannej toalecie tych olbrzymow. Po chwili dolacza do mnie Honoratka i przy pomocy skorupy kokosa szorujemy gruba, lecz jednoczesnie delikatna skore. To naprawde wspaniale doswiadczenie. Z czworki sloni, trzy z nich to sloniatka skore do zabawy i wyglupow. Widac ze kapiel to dla nich chyba taka sama frajda jak dla nas. Wracamy usmiechnieci i zadowoleni.


 Rafal myje slonia



Ze sloniatkiem



Po poludni przeprawiamy sie promem za 2 rs na pobliska wyspe Vypeen gdzie mozna sie przechadzac wsrod domostw ludzi tam zamieszkujacych. Miejsce to zupelnie nie przypomina Indii, lecz  jakas tropikalna wyspe.
Coraz bardziej nam sie tu podoba. Mozna tutaj sprobowac wielu gatunkow bananow. Malutkie banany - niewiele wieksze od kciuka sa slodziutkie. Wieksze i bardzo pekate maja delikatny kwaskawy posmak i przypominaja w smaku jablka, zas najwieksze sposrod napotkanych maja miazsz w kolorze pomaranczowym, sa dosc twarde, miesiste i o trudnym do opisania smaku - to nasz numer jeden wsrod bananow.
Zmeczeni kladziemy sie spac, jutro czeka nas podroz do Verkali - indyjskiego kurortu nad Morzem Arabskim.


piątek, 26 listopada 2010

Delhi

Autor: Rafal P.

Tibetans Colony
Kolejny raz w Delhi. Tym razem postanowilismy zatrzymac sie w dzielnicy tybetanskiej. To dla nas zupelnie nowe doswiadczenie. Indusi stanowia tu moze z 1% mieszkancow. Od razu widoczny jest brak smieci oraz brak jakichkolwiek naganiaczy z ktorymi dotychczas sie zmagalismy. Myslelismy ze w Delhi jest to niemozliwe. Brak krow I wszelkich pojazdow mechanicznych. Panuje tu bloga cisza, raz po raz przerywana szczekaniem psow, ktore wydaja sie lepiej odzywione od setek innych psow widzianych w innych czesciach Delhi. Dzielnica jest malutka, kilkanascie waziutkich uliczek wypelnionych warsztatami, sklepikami I straganami. Nielatwo tu znalezc hotel. Nie sa one wyraznie opisane nie latwo tez o jednoznaczne wskazanie przez pytanych.  Latwiej znalezc restauracje z pysznymi potrawami zupelnie innymi niz hinduskie. W menu jest drob, wieprzowina oraz co najbardziej zaskakujace - wolowina (czyli swiete krowy). W oczy zuca sie duza ilosc mnichow I mniszek ubranych w dlugie bordowe szaty oraz z ogolonymi glowami. Srodek dzielnicy stanowi niewielki plac, przy ktorym znajdujemy swiatynie buddyjska z wiszacymi na sznurkach choragiewkami modlitewnymi. Wielu ludzi modli sie wykonujac przy tym codzienne czynnosci. Wyspiewujac pod nosem mantry, przesuwajac w palcach kuleczki swych rozancow potrafia jednocesnie handlowac oraz twardo sie targowac. To dumny narod I rzadko okazuje emocje. W kontaktach w sklepie, hotelu czy restauracji czulismy sie nieraz nieco ignorowani. Nie sa wylewni I skorz do rozmowy. Sa dobrze ubrani i sprawiaja wrazenie lepiej wyksztalconych co podkresla ilosc ksiegarni, z ktorych witryn zawsze i  spoglada usmiechniety Dalaj Lama.

czwartek, 25 listopada 2010

Bikaner - Delhi

http://www.imperiahome.pl/
Autor: Rafal

Bikaner  - Delhi
Wsidamy do pociagu, choc jak zwykle mamy pecha i musimy biec na drugi koniec skladu. Pociagi w Indiach sa wyjatkowo dlugie, czasem maja nawet 40 wagonow i przejscie calej dlugosci w tlumie podroznych oraz miedzy stosami towarow jest wyczerpujace. Znajdujemy swoje miejsca w Sleeper Class (klasa sypialna). Jesli ktos pomysli - luksus to niestety sie myli. Wagony nie maja przedzialow, a jedynie scianki poprzeczne, na ktorych sa rozkladane lezanki. Trzeba sie przyzwyczaic, ze wciaz chodza ludzie, jest glosno, a wszystkie okna sa otwarte. Ja niestety jakos nie moge i z jedenastu godzin podrozy spalem tylko trzy. Tym razem dodatkowo stalismy sie niemala atrakcja dla podrozujacych mlodych Indusow. Wszyscy zgromadzili sie kolo nas zapelniajac kazda wolna przestrzen dookola i zaczeli grac w karty. Pozniej przyszedl czas na konkurs kto ma najladniejsza muzyke w telefonie. Koszmar!!! Po 2 w nocy nie wytrzymalem i postanowilem uciszyc niedobitki konkursowiczow,  przy uzyciu slow powszechnie uwazanych za obelzywe oczywiscie w rodzimym jezyku. Mysle, ze zrozumieli kazde slowo, bo wylaczyli komorki i nakryli sie kocami. Zapanowala cisza ale... niestety, nie na dlugo.  W Indiach  dzien zaczyna sie wczesnie. Juz przed 6 rano wszyscy sa na nogach. Sprzedawcy roznosza przekaski oraz herbate glosno pokrzykujac, przybywa podroznych z mnostwem bagazow, robi sie glosno i tlocznie, czyli indyjski standard. Rankim wagony wygladaja jak pobojowisko, a to za sprawa stert smieci walajacej sie po juz i tak zaniedbanych i brudnych wagonach.
Dojechalismy do Delhi i strasznie pragniemy ciszy. Jest szansa ze znajdziemy ja w tybetanskiej dzielnicy. Lapiemy riksze i kazemy sie wiezc na spotkanie tybetanskich uchdzcow mieszkajacych w Delhi.

środa, 24 listopada 2010

Bikaner

Po 7 godz dojechalismy. Przed dworcem zgraja taksowkarzy i rikszarzy. Podajemy nazwe hotelu i za 60 Rs jedziemy. Jechalismy dlugo, wyjechalismy na przedmiescia. Wtedy riksza zdechla. Indus zapewnil nas, ze to nie problem, bo jestesmy 100 m od hotelu. I bylismy... Tylko nie od tego co chcielismy. Wiec trzeba sie przesiasc do  innej. Zatrzymujemy, targujemy sie i jedziemy z kierowca, ktory wie gdzie jest nasz upragniony hotel. Niestety, Indusowi tylko sie wydawalo, ze wie i w sumie po 2 godz jezdzenia bylismy w punkcie wyjscia, czyli na dworcu. Trudno, musimy szukac na piechote, bo ochoty na przejazdzki po Bikanerze nikt nie ma. Pozostawiwszy dziewczyny z plecakami wyruszylismy z Rafalem P. na poszukiwania jakiegos lokum. Niestety, nie mamy szczescia, w Bikanerze jest miesiac slubow i hotele sa zapelnione. Szukamy, pytamy, pora pozna, wiec nasze wymagania co do standardu systematycznie sie obnizaja. W koncu znajdujemy dwa wolne pokoje niestety to nora. Powrot do zon, spowrotem do hotelu, krotka narada i negocjacje. Pozno, wiec trzeba brac co jest. Zostajemy! Placimy i idziemy sie rozpakowac. Niestety, po dokladniejszych ogledzinach pokoju jestesmy bliscy rozpaczy. Lozka stare ze smierdzacymi materacami, poduszka i przescieradlo brudne i poplamione, na scianach grzyb, okna sie nie domykaja (widok na ruchliwa ulice), a do lazienki lepiej nie wchodzic. Choc hotel nosi dumna nazwe Hotel DeLux to dno. Nie sposob tam wysiedziec, wiec wychodzimy cos zjesc. 

 Hotel Deluxe. Foty nie oddaja brudu, a na pewno nie smrodu:)

To byla najsmutniejsza kolacja podczas pobytu. Wszyscy sie zalamalismy - ale w Indiach tak nie wolno. Trzeba wziac sie w garsc. Wspolnie ustalilismy, ze jedyny sposob na poprawe humorow to zmienic hotel. Godzac sie z utrata 350 Rs szukamy dalej. Gdy juz stracilismy nadzieje Aurelia i Rafal P. trafili na kafejke internetowa, a wniej na wlasciciela, posiadacza rodzinnego hotelu tzw. Guest House. Mlody, bystry Indus zaproponowal obejrzenie pokoi. Wtedy chyba pierwszy raz w zyciu jechali we trojke na motorze. Tam o niebo lepiej. Cicho, czysto oraz mila atmosfera. Wracaja po bagaz i po nas. Nauczylismy sie w Indiach podejrzliwosci, wiec ja z Honoratka zostaje, a Aurelia i Rafal P. jada na dokladny rekonesans. Ich podroz do nowego hotelu nie obyla sie bez dlugiej przejazdzki, bo kierowca anafalbeta (to norma) nie wiedzial gdzie to jest  (jak sie okazalo to bylo 1 km dalej). To chyba tutaj standard. Musimy do nich dolaczyc. Pakujemy sie i lapiemy riksze. Zbiera sie tlum rikszarzy, Honoratka posrodku nich, probuje znalezc kogos kto wie jak dojechac. Jeszcze nigdy nie widzialem jej tak zdenerwowanej, krzyczy, mocno gestykuluje, a wszyscy kiwaja glowami i mowia yes yes (to znaczy ze Indus nic nie rozumie). Honoratka stoi z wizytowka hotelu, a na odwrocie mapa dojazdu.
-Do you know where is this hotel? (wiesz gdzie jest ten hotel)
-Yes
-Ok, show me which way should we go? (pokaz w ktora strone mamy sie udac)
-50 rupies (50 rupi)
-Show my the way!!! (pokaz ta droge)
-40 rupies (40 rupi)
-Ok bye!!! (dobra spie....j)
I tak kilka razy.
Nie wiem jak oni na zycie zarabiaja, nie wiedza gdzie jechac a cene podaja. W koncu dzwonimy do hotelu Jamna Vilas (tel. 9887713534- Rinku) i dajemy telefon rikszarzowi - niech recepcjonista sie meczy. Ok trafiamy na miejsce i zycie znow nabiera barw.
Rankiem wsiadamy w samochod z Rinku (wlasciciel) i za 1400 rs (94 zl) jedziemy na calodniowa wycieczke w miejsca, ktore nas interesuja, czyli Swiatynia Szczurow i farma wielbladow. Po drodze zwiedzamy b.stare mauzolea - jest interesujaco.


Choc sama Swiatynia Szczurow nie zrobila na nas wrazenia, to chociaz Honoratka troche sie z tymi gryzoniami oswoila i przestala sie ich bac (jednego nawet poglaskala).

Farma wielbladow to bardzo fajne miejsce. Mozna sie przejechac na tym zwierzeciu za jedyne 20 rs (1,40 zl), a za 6 rs (0.04 zl), mozna napic sie wielbladziego mleka. Nie polecam - smakuje jak lekko skwasniale krowie mleko. 


Pod wieczor Rinku podwozi nas na pociag, ktorym nocnym kursem jedziemy znow do Delhi.

wtorek, 23 listopada 2010

Jodhpur - Bikaner

Przed poludniem ruszylismsmy na stacje kolejowa i bez problemow  wsiedlismy do pociagu. Podroz byla calkiem przyjemna, dzielilismy miejsca z mlodymi Indusami, z ktorymi czesto konwersowalismy. Milo, spokojnie i przyjemnie. Niestety, to sie mialo zmienic.

sobota, 20 listopada 2010

Jodhpur

Miasto bardzo halasliwe z duzym ruchem ulicznym i smogiem. Na szczescie nasze lokum znajdowalo sie na uboczu, i o ile to nie bylo konieczne, to sie stamtad nie ruszalismy. Zreszta, pozostala trojka sie pochorowala -  tak wiec pierwszy dzien poswiecilismy na regeneracje sil.  Ja w miedzy czasie z namiarami otrzymanymi od poznanych Polakow udalem sie do skleup z alkoholem:) Whiskey 0,7 l za 220 rs czyli ok 15 zl, a wszystko to niedaleko Clock Tower.
Jako ze moj zarost na twarzy zaczal przypominac gaszcz i wygladalem jak handlarz wielbladow z Puszkaru postanowilem skorzystac z uslug golibrody. To byl strzal w dziesiatke. Golenie, nacieranie twarzy kosmetykami i olejkami za jedyne 40 rs (2.40 zl) oraz dodatkowo w cenie masaz twarzy, glowy, karku i ramion. Honoratka dala sie namowic na zabieg pielegnacyjny twarzy z uzyciem kosmetykow ze zlotem, pilling oraz doklady masaz twarzy na niecale 14 zl. Wyszlismy odswiezeni, odmlodzeni i szczesliwi.
Podczas pobytu w Udaipur hitem kulinarnym byly ziemniaki gotowane w mundurkach z maslem i sola...mniam. Udalo nam sie wytlumaczyc kelnerowi na co mamy ochote, wzbudzajac zdziwienie w kuchni i  zajadalismy sie tym codziennie po to, aby przypomniec sobie smaki z Polski, jak i ukoic zmeczony zoladek.

czwartek, 18 listopada 2010

Udaipur-Jodhpur

Z dusza na ramieniu i przerazeniem w oczach stalismy na przystanku w oczekiwaniu na autobus. Wciaz zadawawalismy sobie pytanie: jakim gratem przyjdzie nam dzis jechac. Na szczescie podjechal calkiem znosny pojazd, ale... z demonem predkosci za kierownica. Gdybysmy wiedzieli, co nas czeka, to chyba bysmy nie wsiedli. Droga do Jodhpur do najlepszych nie nalezy . Dlugie odcinki z asfaltem o szerokosci 2 m, na ktorych co rusz sprawdzalismy predkosc maksymalna, troche nadszarpnely nasze nerwy. Po 8 godz. takiej jazdy w upale bylismy niezle zmeczeni.
Szybko znalezlismy bardzo ladne pokoje (Gampati Guest House - 350 Rs) w calkiej spoikojnej dzielnicy Old Town, polozonej niedaleko ogromnego fortu i zmeczeni poszlismy spac.

środa, 17 listopada 2010

Udaipur

http://www.imperiahome.pl/
Autor: Rafal

Na szczescie dotarlismy calo i juz ok 19 bylismy zakwaterowani w jak do tej pory najladniejszym hotelu (350 Rs za pokoj z lazienka - ok 24 zl) z przepieknym widokiem na Lake Palace (palac na wodzie).
O dziwo pokoje czyste, bez robactwa, ale... z jaszczurkami. Znalezlismy dwa gekony, ,z czego jednego udalo nam sie schwytac i wypuscic, a drugi zadomowil sie w bojlerze w lazience. Nazwalismy go Gekus i zamieszkalismy razem.
Udaipur jest pieknym miastem. Honoratce  bardzo sie tu podoba, mi zreszta tez.
Nastepnego dnia zwiedzilismy City Palace (60 Rs za wstep)
oraz swiatynie Jagdish. Wieczorem postanowilismy pojsc na kolacje do luksusowej restauracji Jagat Niwas polecanej przez przewodnik Lonely Planet. Bylo pysznie, pieknie i romantycznie. Dostalismy stolik w wykuszu wylozonym poduchami tuz nad brzegiem jeziora z widokiem na wspaniale oswietlony Lake Palace. Honorata zamowila  afganskie Murgh Malai Tikka (grilowany kurczak w przyprawach) a ja smazony ryz z baranina. Wreszcie mieso!!! Za kolacje dla 2 osob zaplacilismy 850 Rs (ok 55 zl) - zaszalelismy.

Nastepnego dnia Aurelia i Rafal P. pojechali do Ranakpur zwiedzic swiatynie Dzinijskie (relacja wkrotce), a my postanowilismy zostac w Udaipur aby powalesac sie po uliczkach starego miasta.
wieczorem kupilismy bilety na autobus (niestety pociagow tam nie ma) na nastepny dzien i udalismy sie na zasluzony wypoczynek.

wtorek, 16 listopada 2010

Pushkar-Udaipur

http://www.imperiahome.pl/

Podroz do Pushkaru rozpoczela sie o 8 rano, a wlasciwie powinna rozpoczac sie o 8.00
Zaopatrzeni w bilety pierwszej klasy  (250 rs) udalismy sie na spotkanie z autobusem, ktory wg. sprzedawcy biletow mial byc bogato wyposazony na dowod czego pokazal nam szereg zdjec.
Zadowoleni zjawilismy sie na "przystanku" gdzie przemily Indus (przedstawiciel biura podrozy) poinformowal  nas ze autobus ma gorzinne opoznienie. Do czekania sie przyzwyczailismy wiec OK. Pozniej bylo dziewniej. Musielismy sie "przespacerowac" z pelnym wyposazeniem na inny przystanek w wlasciwie skrzyzowanie ulic. Indus gdzies zniknali gdy po poltorej godziny zaczelismy sie zastanawiac czy nie zostalismy "nabici w butelke" podjechala nowiutka terenowka, a w niej nasz zaginiony Indus. Zapakowalismy sie wraz z dwojka podroznikow z Honk Kong'u i ruszylismy na spotkanie z autobusem, ktory jak sie okazalo aby zaoszczedzic czas nie wjezdzal do miasta lecz czekal na nas na "autostradzie". Autokar rzeczywiscie byl luksusowy ale... 20 lat temu. Zapakowalismy sie wraz z bagazami i juz bylismy w drodze ktora miala trawac 7 godz. teraz juz wiemy ze o ile to mozliwe nalezy unikac autobusow. Brak amortyzatorow w polaczeniu z progami zwalniajacymi (jest ich tu mnostwo), dziurami zwalniajacymi i wszechobecnymi krowami sprawia ze podrozowanie autobusem do najprzyjemniejszych i najszybszych nie nalezy.
Dobra rada: nigdy nie patrzecie na droge podczas jazdy autobusem jesli macie slabe serce. Kierowcy zachowuja sie jak rajdowcy . Wyprzedzanie na "trzeciego" na zakretach gorskich drog to chleb powszedni tutejszych kierowcow. niejednokrotnie podczas  manewrow autobus niebezpiecznie sie przechylal wzbudzajac przerazenie podroznych.