niedziela, 28 listopada 2010

Kochin

http://www.imperiahome.pl/                               
  
Kochin
Choc wg. rozpisanego planu podrozy mamy spedzic tu tylko jeden dzien to jednak postanawiamy zostac az trzy.
Jest tu naprawde ladnie. Mozna obejrzec tu chinskie sieci, ktore sa niczym innym jak wielkimi podrywkami  oraz wieczorny targ rybny z olbrzymia iloscia gatunkow ryb oraz owocow morza. Wiele restauracji oferuje usluge  tzw 'kup rybe, a my ja dla ciebie przyrzadzimy'. Warto skorzystac, bo to doskonala okazja aby sprobowac np. rekina mlota, miecznika lub barrakude za nieduze pieniadze (oczywiscie trzeba sie targowac). W koncu po pobycie w wegetarianskim Radzastanie mozemy najesc sie miesa wieprzowego, wolowego, drobiu oraz ryb (polecamy restauracje Fish'n Chips naprzeciwko bazyliki Santacruz - warto sprobowac 'garlic chicken'... mniam!! ). Potrawy tutaj sa dobrze przyprawione, lecz nie tak pikantne jak dania do jakich musielismy przywyknac w Radzastanie.
Mieszkancy Kerali roznia sie mentalnie od swych ziomkow z Radzastanu. Sa serdeczni, przyjacielscy i usmiechnieci. Poczatkowo bylismy nieufni, przyzwyczajeni do tego, ze gdy ktos cie zaczepia na ulicy to chce tobie cos sprzedac lub wyciagnac od ciebie pieniadze. Tutaj wreszcie przestalismy sie czuc jak chodzace portfele.
Nastepnego dnia wybralismy sie na trzygodzinna wycieczke lodzia po Backwaters (400 rs od osoby) wykupiona u wlascicieli naszego tymczsowego lokum. Warto sie wybrac na taka wycieczke, choc dluzsza wyprawa bylaby meczaca (oferowane sa rowniez siedmiogodzinne). Mozna obejrzec plantacje przypraw, chalupnicza wytwornie sznurka z wlokien kokosa (jest naprawde mocny) oraz podgladnac zycie ludzi zamieszkujacych nad brzegami kanalow Backwaters.

 Chinskie sieci
Bazylika Santacruz

Backwaters
Fabryka sznurka z kokosa

 Pieprz

Drzewo cynamonowe
 Kochin

Pomimo ze jest koniec listopada to tutaj jest naprawde goraco. Przedsmak tego co nas czeka mielismy juz podczas miedzyladowania w Mumbaju - parno, duszno i goraco. Do upalow zdazylismy przywyknac, bo podczas naszego pobytu w Radzastanie caly czs swiecilo slonce, a temperatura w ciagu dnia nie spadala ponizej 30 stopni. Jednak na Kerali jest duza wilgotnosc powietrza i wysokie temperatury sa bardziej odczuwalne. Wiec w tym czasie, gdy nasi rodacy zeskrobuja szron z szyb samochodowych my przecieramy pot z czola i  szukamy cienia;-)
Na nastepny dzien mamy zaplanowana wycieczke na farme sloni oraz wspolna  kompiel w rzece. Pobudka wczesnie rano i juz ok 6.30 jedzimy samochodem marki Tata Ambasador wraz z wynajetym kierowca na oddalona o 2 godz drogi farme sloni.
Docieramy na miejsce. Widok niesamowity, szerokie koryto rzeki, wezbrana woda, palmy ... i 4 kapiace sie slonie. Nie zastanawiajac sie dlugo wchodze do wody i biore czynny udzial porannej toalecie tych olbrzymow. Po chwili dolacza do mnie Honoratka i przy pomocy skorupy kokosa szorujemy gruba, lecz jednoczesnie delikatna skore. To naprawde wspaniale doswiadczenie. Z czworki sloni, trzy z nich to sloniatka skore do zabawy i wyglupow. Widac ze kapiel to dla nich chyba taka sama frajda jak dla nas. Wracamy usmiechnieci i zadowoleni.


 Rafal myje slonia



Ze sloniatkiem



Po poludni przeprawiamy sie promem za 2 rs na pobliska wyspe Vypeen gdzie mozna sie przechadzac wsrod domostw ludzi tam zamieszkujacych. Miejsce to zupelnie nie przypomina Indii, lecz  jakas tropikalna wyspe.
Coraz bardziej nam sie tu podoba. Mozna tutaj sprobowac wielu gatunkow bananow. Malutkie banany - niewiele wieksze od kciuka sa slodziutkie. Wieksze i bardzo pekate maja delikatny kwaskawy posmak i przypominaja w smaku jablka, zas najwieksze sposrod napotkanych maja miazsz w kolorze pomaranczowym, sa dosc twarde, miesiste i o trudnym do opisania smaku - to nasz numer jeden wsrod bananow.
Zmeczeni kladziemy sie spac, jutro czeka nas podroz do Verkali - indyjskiego kurortu nad Morzem Arabskim.


piątek, 26 listopada 2010

Delhi

Autor: Rafal P.

Tibetans Colony
Kolejny raz w Delhi. Tym razem postanowilismy zatrzymac sie w dzielnicy tybetanskiej. To dla nas zupelnie nowe doswiadczenie. Indusi stanowia tu moze z 1% mieszkancow. Od razu widoczny jest brak smieci oraz brak jakichkolwiek naganiaczy z ktorymi dotychczas sie zmagalismy. Myslelismy ze w Delhi jest to niemozliwe. Brak krow I wszelkich pojazdow mechanicznych. Panuje tu bloga cisza, raz po raz przerywana szczekaniem psow, ktore wydaja sie lepiej odzywione od setek innych psow widzianych w innych czesciach Delhi. Dzielnica jest malutka, kilkanascie waziutkich uliczek wypelnionych warsztatami, sklepikami I straganami. Nielatwo tu znalezc hotel. Nie sa one wyraznie opisane nie latwo tez o jednoznaczne wskazanie przez pytanych.  Latwiej znalezc restauracje z pysznymi potrawami zupelnie innymi niz hinduskie. W menu jest drob, wieprzowina oraz co najbardziej zaskakujace - wolowina (czyli swiete krowy). W oczy zuca sie duza ilosc mnichow I mniszek ubranych w dlugie bordowe szaty oraz z ogolonymi glowami. Srodek dzielnicy stanowi niewielki plac, przy ktorym znajdujemy swiatynie buddyjska z wiszacymi na sznurkach choragiewkami modlitewnymi. Wielu ludzi modli sie wykonujac przy tym codzienne czynnosci. Wyspiewujac pod nosem mantry, przesuwajac w palcach kuleczki swych rozancow potrafia jednocesnie handlowac oraz twardo sie targowac. To dumny narod I rzadko okazuje emocje. W kontaktach w sklepie, hotelu czy restauracji czulismy sie nieraz nieco ignorowani. Nie sa wylewni I skorz do rozmowy. Sa dobrze ubrani i sprawiaja wrazenie lepiej wyksztalconych co podkresla ilosc ksiegarni, z ktorych witryn zawsze i  spoglada usmiechniety Dalaj Lama.

czwartek, 25 listopada 2010

Bikaner - Delhi

http://www.imperiahome.pl/
Autor: Rafal

Bikaner  - Delhi
Wsidamy do pociagu, choc jak zwykle mamy pecha i musimy biec na drugi koniec skladu. Pociagi w Indiach sa wyjatkowo dlugie, czasem maja nawet 40 wagonow i przejscie calej dlugosci w tlumie podroznych oraz miedzy stosami towarow jest wyczerpujace. Znajdujemy swoje miejsca w Sleeper Class (klasa sypialna). Jesli ktos pomysli - luksus to niestety sie myli. Wagony nie maja przedzialow, a jedynie scianki poprzeczne, na ktorych sa rozkladane lezanki. Trzeba sie przyzwyczaic, ze wciaz chodza ludzie, jest glosno, a wszystkie okna sa otwarte. Ja niestety jakos nie moge i z jedenastu godzin podrozy spalem tylko trzy. Tym razem dodatkowo stalismy sie niemala atrakcja dla podrozujacych mlodych Indusow. Wszyscy zgromadzili sie kolo nas zapelniajac kazda wolna przestrzen dookola i zaczeli grac w karty. Pozniej przyszedl czas na konkurs kto ma najladniejsza muzyke w telefonie. Koszmar!!! Po 2 w nocy nie wytrzymalem i postanowilem uciszyc niedobitki konkursowiczow,  przy uzyciu slow powszechnie uwazanych za obelzywe oczywiscie w rodzimym jezyku. Mysle, ze zrozumieli kazde slowo, bo wylaczyli komorki i nakryli sie kocami. Zapanowala cisza ale... niestety, nie na dlugo.  W Indiach  dzien zaczyna sie wczesnie. Juz przed 6 rano wszyscy sa na nogach. Sprzedawcy roznosza przekaski oraz herbate glosno pokrzykujac, przybywa podroznych z mnostwem bagazow, robi sie glosno i tlocznie, czyli indyjski standard. Rankim wagony wygladaja jak pobojowisko, a to za sprawa stert smieci walajacej sie po juz i tak zaniedbanych i brudnych wagonach.
Dojechalismy do Delhi i strasznie pragniemy ciszy. Jest szansa ze znajdziemy ja w tybetanskiej dzielnicy. Lapiemy riksze i kazemy sie wiezc na spotkanie tybetanskich uchdzcow mieszkajacych w Delhi.

środa, 24 listopada 2010

Bikaner

Po 7 godz dojechalismy. Przed dworcem zgraja taksowkarzy i rikszarzy. Podajemy nazwe hotelu i za 60 Rs jedziemy. Jechalismy dlugo, wyjechalismy na przedmiescia. Wtedy riksza zdechla. Indus zapewnil nas, ze to nie problem, bo jestesmy 100 m od hotelu. I bylismy... Tylko nie od tego co chcielismy. Wiec trzeba sie przesiasc do  innej. Zatrzymujemy, targujemy sie i jedziemy z kierowca, ktory wie gdzie jest nasz upragniony hotel. Niestety, Indusowi tylko sie wydawalo, ze wie i w sumie po 2 godz jezdzenia bylismy w punkcie wyjscia, czyli na dworcu. Trudno, musimy szukac na piechote, bo ochoty na przejazdzki po Bikanerze nikt nie ma. Pozostawiwszy dziewczyny z plecakami wyruszylismy z Rafalem P. na poszukiwania jakiegos lokum. Niestety, nie mamy szczescia, w Bikanerze jest miesiac slubow i hotele sa zapelnione. Szukamy, pytamy, pora pozna, wiec nasze wymagania co do standardu systematycznie sie obnizaja. W koncu znajdujemy dwa wolne pokoje niestety to nora. Powrot do zon, spowrotem do hotelu, krotka narada i negocjacje. Pozno, wiec trzeba brac co jest. Zostajemy! Placimy i idziemy sie rozpakowac. Niestety, po dokladniejszych ogledzinach pokoju jestesmy bliscy rozpaczy. Lozka stare ze smierdzacymi materacami, poduszka i przescieradlo brudne i poplamione, na scianach grzyb, okna sie nie domykaja (widok na ruchliwa ulice), a do lazienki lepiej nie wchodzic. Choc hotel nosi dumna nazwe Hotel DeLux to dno. Nie sposob tam wysiedziec, wiec wychodzimy cos zjesc. 

 Hotel Deluxe. Foty nie oddaja brudu, a na pewno nie smrodu:)

To byla najsmutniejsza kolacja podczas pobytu. Wszyscy sie zalamalismy - ale w Indiach tak nie wolno. Trzeba wziac sie w garsc. Wspolnie ustalilismy, ze jedyny sposob na poprawe humorow to zmienic hotel. Godzac sie z utrata 350 Rs szukamy dalej. Gdy juz stracilismy nadzieje Aurelia i Rafal P. trafili na kafejke internetowa, a wniej na wlasciciela, posiadacza rodzinnego hotelu tzw. Guest House. Mlody, bystry Indus zaproponowal obejrzenie pokoi. Wtedy chyba pierwszy raz w zyciu jechali we trojke na motorze. Tam o niebo lepiej. Cicho, czysto oraz mila atmosfera. Wracaja po bagaz i po nas. Nauczylismy sie w Indiach podejrzliwosci, wiec ja z Honoratka zostaje, a Aurelia i Rafal P. jada na dokladny rekonesans. Ich podroz do nowego hotelu nie obyla sie bez dlugiej przejazdzki, bo kierowca anafalbeta (to norma) nie wiedzial gdzie to jest  (jak sie okazalo to bylo 1 km dalej). To chyba tutaj standard. Musimy do nich dolaczyc. Pakujemy sie i lapiemy riksze. Zbiera sie tlum rikszarzy, Honoratka posrodku nich, probuje znalezc kogos kto wie jak dojechac. Jeszcze nigdy nie widzialem jej tak zdenerwowanej, krzyczy, mocno gestykuluje, a wszyscy kiwaja glowami i mowia yes yes (to znaczy ze Indus nic nie rozumie). Honoratka stoi z wizytowka hotelu, a na odwrocie mapa dojazdu.
-Do you know where is this hotel? (wiesz gdzie jest ten hotel)
-Yes
-Ok, show me which way should we go? (pokaz w ktora strone mamy sie udac)
-50 rupies (50 rupi)
-Show my the way!!! (pokaz ta droge)
-40 rupies (40 rupi)
-Ok bye!!! (dobra spie....j)
I tak kilka razy.
Nie wiem jak oni na zycie zarabiaja, nie wiedza gdzie jechac a cene podaja. W koncu dzwonimy do hotelu Jamna Vilas (tel. 9887713534- Rinku) i dajemy telefon rikszarzowi - niech recepcjonista sie meczy. Ok trafiamy na miejsce i zycie znow nabiera barw.
Rankiem wsiadamy w samochod z Rinku (wlasciciel) i za 1400 rs (94 zl) jedziemy na calodniowa wycieczke w miejsca, ktore nas interesuja, czyli Swiatynia Szczurow i farma wielbladow. Po drodze zwiedzamy b.stare mauzolea - jest interesujaco.


Choc sama Swiatynia Szczurow nie zrobila na nas wrazenia, to chociaz Honoratka troche sie z tymi gryzoniami oswoila i przestala sie ich bac (jednego nawet poglaskala).

Farma wielbladow to bardzo fajne miejsce. Mozna sie przejechac na tym zwierzeciu za jedyne 20 rs (1,40 zl), a za 6 rs (0.04 zl), mozna napic sie wielbladziego mleka. Nie polecam - smakuje jak lekko skwasniale krowie mleko. 


Pod wieczor Rinku podwozi nas na pociag, ktorym nocnym kursem jedziemy znow do Delhi.

wtorek, 23 listopada 2010

Jodhpur - Bikaner

Przed poludniem ruszylismsmy na stacje kolejowa i bez problemow  wsiedlismy do pociagu. Podroz byla calkiem przyjemna, dzielilismy miejsca z mlodymi Indusami, z ktorymi czesto konwersowalismy. Milo, spokojnie i przyjemnie. Niestety, to sie mialo zmienic.

sobota, 20 listopada 2010

Jodhpur

Miasto bardzo halasliwe z duzym ruchem ulicznym i smogiem. Na szczescie nasze lokum znajdowalo sie na uboczu, i o ile to nie bylo konieczne, to sie stamtad nie ruszalismy. Zreszta, pozostala trojka sie pochorowala -  tak wiec pierwszy dzien poswiecilismy na regeneracje sil.  Ja w miedzy czasie z namiarami otrzymanymi od poznanych Polakow udalem sie do skleup z alkoholem:) Whiskey 0,7 l za 220 rs czyli ok 15 zl, a wszystko to niedaleko Clock Tower.
Jako ze moj zarost na twarzy zaczal przypominac gaszcz i wygladalem jak handlarz wielbladow z Puszkaru postanowilem skorzystac z uslug golibrody. To byl strzal w dziesiatke. Golenie, nacieranie twarzy kosmetykami i olejkami za jedyne 40 rs (2.40 zl) oraz dodatkowo w cenie masaz twarzy, glowy, karku i ramion. Honoratka dala sie namowic na zabieg pielegnacyjny twarzy z uzyciem kosmetykow ze zlotem, pilling oraz doklady masaz twarzy na niecale 14 zl. Wyszlismy odswiezeni, odmlodzeni i szczesliwi.
Podczas pobytu w Udaipur hitem kulinarnym byly ziemniaki gotowane w mundurkach z maslem i sola...mniam. Udalo nam sie wytlumaczyc kelnerowi na co mamy ochote, wzbudzajac zdziwienie w kuchni i  zajadalismy sie tym codziennie po to, aby przypomniec sobie smaki z Polski, jak i ukoic zmeczony zoladek.

czwartek, 18 listopada 2010

Udaipur-Jodhpur

Z dusza na ramieniu i przerazeniem w oczach stalismy na przystanku w oczekiwaniu na autobus. Wciaz zadawawalismy sobie pytanie: jakim gratem przyjdzie nam dzis jechac. Na szczescie podjechal calkiem znosny pojazd, ale... z demonem predkosci za kierownica. Gdybysmy wiedzieli, co nas czeka, to chyba bysmy nie wsiedli. Droga do Jodhpur do najlepszych nie nalezy . Dlugie odcinki z asfaltem o szerokosci 2 m, na ktorych co rusz sprawdzalismy predkosc maksymalna, troche nadszarpnely nasze nerwy. Po 8 godz. takiej jazdy w upale bylismy niezle zmeczeni.
Szybko znalezlismy bardzo ladne pokoje (Gampati Guest House - 350 Rs) w calkiej spoikojnej dzielnicy Old Town, polozonej niedaleko ogromnego fortu i zmeczeni poszlismy spac.

środa, 17 listopada 2010

Udaipur

http://www.imperiahome.pl/
Autor: Rafal

Na szczescie dotarlismy calo i juz ok 19 bylismy zakwaterowani w jak do tej pory najladniejszym hotelu (350 Rs za pokoj z lazienka - ok 24 zl) z przepieknym widokiem na Lake Palace (palac na wodzie).
O dziwo pokoje czyste, bez robactwa, ale... z jaszczurkami. Znalezlismy dwa gekony, ,z czego jednego udalo nam sie schwytac i wypuscic, a drugi zadomowil sie w bojlerze w lazience. Nazwalismy go Gekus i zamieszkalismy razem.
Udaipur jest pieknym miastem. Honoratce  bardzo sie tu podoba, mi zreszta tez.
Nastepnego dnia zwiedzilismy City Palace (60 Rs za wstep)
oraz swiatynie Jagdish. Wieczorem postanowilismy pojsc na kolacje do luksusowej restauracji Jagat Niwas polecanej przez przewodnik Lonely Planet. Bylo pysznie, pieknie i romantycznie. Dostalismy stolik w wykuszu wylozonym poduchami tuz nad brzegiem jeziora z widokiem na wspaniale oswietlony Lake Palace. Honorata zamowila  afganskie Murgh Malai Tikka (grilowany kurczak w przyprawach) a ja smazony ryz z baranina. Wreszcie mieso!!! Za kolacje dla 2 osob zaplacilismy 850 Rs (ok 55 zl) - zaszalelismy.

Nastepnego dnia Aurelia i Rafal P. pojechali do Ranakpur zwiedzic swiatynie Dzinijskie (relacja wkrotce), a my postanowilismy zostac w Udaipur aby powalesac sie po uliczkach starego miasta.
wieczorem kupilismy bilety na autobus (niestety pociagow tam nie ma) na nastepny dzien i udalismy sie na zasluzony wypoczynek.

wtorek, 16 listopada 2010

Pushkar-Udaipur

http://www.imperiahome.pl/

Podroz do Pushkaru rozpoczela sie o 8 rano, a wlasciwie powinna rozpoczac sie o 8.00
Zaopatrzeni w bilety pierwszej klasy  (250 rs) udalismy sie na spotkanie z autobusem, ktory wg. sprzedawcy biletow mial byc bogato wyposazony na dowod czego pokazal nam szereg zdjec.
Zadowoleni zjawilismy sie na "przystanku" gdzie przemily Indus (przedstawiciel biura podrozy) poinformowal  nas ze autobus ma gorzinne opoznienie. Do czekania sie przyzwyczailismy wiec OK. Pozniej bylo dziewniej. Musielismy sie "przespacerowac" z pelnym wyposazeniem na inny przystanek w wlasciwie skrzyzowanie ulic. Indus gdzies zniknali gdy po poltorej godziny zaczelismy sie zastanawiac czy nie zostalismy "nabici w butelke" podjechala nowiutka terenowka, a w niej nasz zaginiony Indus. Zapakowalismy sie wraz z dwojka podroznikow z Honk Kong'u i ruszylismy na spotkanie z autobusem, ktory jak sie okazalo aby zaoszczedzic czas nie wjezdzal do miasta lecz czekal na nas na "autostradzie". Autokar rzeczywiscie byl luksusowy ale... 20 lat temu. Zapakowalismy sie wraz z bagazami i juz bylismy w drodze ktora miala trawac 7 godz. teraz juz wiemy ze o ile to mozliwe nalezy unikac autobusow. Brak amortyzatorow w polaczeniu z progami zwalniajacymi (jest ich tu mnostwo), dziurami zwalniajacymi i wszechobecnymi krowami sprawia ze podrozowanie autobusem do najprzyjemniejszych i najszybszych nie nalezy.
Dobra rada: nigdy nie patrzecie na droge podczas jazdy autobusem jesli macie slabe serce. Kierowcy zachowuja sie jak rajdowcy . Wyprzedzanie na "trzeciego" na zakretach gorskich drog to chleb powszedni tutejszych kierowcow. niejednokrotnie podczas  manewrow autobus niebezpiecznie sie przechylal wzbudzajac przerazenie podroznych.

niedziela, 14 listopada 2010

14.11.2010 - Pushkar

Autor: Rafal P.

Pushkar
W calym miescie panuje calkowity zakaz spozywania miesa. Wszystkie "restauracje"sa wegetarianskie. Najbardziej cierpi Rafal Z. - to najwiekszy miesozerca z naszej czworki i strongman, jak go tu nazywaja. Standardowe hinduskie jadlodajnie sa do siebie podobne. Sanepid mialby co robic. Stoliki po przetarciu przez kelnera szmata (od podlogi?), przecieramy dodatkowo chusteczkami, ktore zawsze staja sie czarne. Pan podaje nam talerze przecierajac je dlonia (niewiadomo czy czysta, bo ma ciemna skore hehe), a nastepnie sztucce, na szczecie czyste, bo przetarte z grubasza przez podawacza kciukiem. Normalne jest grzebanie przez kelnera golymi rekoma w naszych talerzach np. ugniatajac podawane dania. Potrawy maja ciekawy smak, nie rzadko z dodatkiem wlosa kucharza. Smacznego! :)
Restauracji w takim standardzie jest najwiecej i sa najtansze. Troche lepiej, choc drozej jest w hotelach, w ktorych zwykle sie stolujemy.

Autor zd






Autor Honorata:
Na targu wielbladow dopadla mnie ekipa telewizyjna i udzielilam wywiadu dla indyjskiej telewizji :) Zainteresowanych zapraszam do obejrzenia kanalu wiadomosci w indyjskiej stacji TV99.

sobota, 13 listopada 2010

Dzien 3 - Jaipur

http://www.imperiahome.pl/
Autor: Honorata
 Pyszne i taniutkie hinduskie sniadanie (ok 7 zl na pare) zjedlismy w Lassi Vala. W planie na dzis mielismy zwiedzanie Fortu Amber i Swiatyni Malp. Postanowilismy jechac motoriksza. Po dlugich negocjacjach  stargowalismy cene z 3000 rs na 500 rs za cala trase (chyba ponad 30 km). Nasze zadowolenie siegnelo zenitu, gdy okazalo sie, ze pojedziemy nowym busikiem - taxi TATA.
Gdy daojechalismy na parking przed fortem okazalo sie, ze chca nas naciagnac kolejni tubylcy.
Zaproponowali nam podwozke z parkingu pod sam fort za 400 rs. Choc robilo sie upalnie i przed soba mielismy do pokonania (jak nam sie wydawalo) ogromna gore poszlismy pieszo. I to byl trafny wybor. Okazalo sie, ze to tylko 800 m! O zgrozo, ale bysmy byli naiwni . Dobrze, ze wieksza czesc naszej ekipy to poznaniacy.
Zauwazylam, ze bardzo duzo pijemy. Dziennie znikaja 4 butelki wody (na pare) oraz conajmiej litr coli, za to dwa posilki dziennie wystarczaja-nie chce sie jesc.
Do swiatyni malp prowadzi dluga i kreta droga pod gore. Sama swiatynia nie zrobila na nas wrazenia. Warto wspiac sie na na sam szczyt tylko dla widoku roztaczajacego sie ze wzgorza. Po drodze jak zwykle bylismy napastowani przez dziesiatki sprzedawcow i zebrakow.
Podczas zwiedzania Swiatyni Malp przytrafila sie nam  smieszna sytuacja. Rafal "wpadl" w oko hinduskiej nastolatce, ktora chyba szukala sobie meza Europejczyka. Dziewczynka z maslanymi oczyma przedstawila sie najpierw Rafalowi, nastepnie mi, po czym zadala szereg pytan dotyczacych naszego zwiazku. Dowiedziawszy sie, ze jestesmy malzenstwem speszona przeprosila i uciekla.

piątek, 12 listopada 2010

Dzien 2 - Delhi - Jaipur

http://www.imperiahome.pl/
Autor: Honorata

Z Delhi wydostalismy sie porannym pociagiem do Jaipuru. Dworzec Old Delhi to najgorsze miejsce jakie widzialam w Indiach. Wszedzie pelno bezdomnych, naganiaczy, ale to nic z porownaniem smrodu, fetoru jaki wydobywal sie z peronow. Ludzie nie majac swoich toalet zalatwiaja swoje potrzeby bezposrednio na tory. Dodatkowo na peronach czyszczone sa toalety z pociagow, wiec mozecie wyobrazic sobie jaki to paskudny fetor (szkoda pisac). No, ale najgorsze zostalo za nami. Humor od razu mi sie poprawil.
Po 6 godzinach dojechalismy koleja do Jaipuru. Miasto ogolnie bardzo halasliwe, wszyscy nieustannie trabia. Na uliach nie ma zadnych zasad ruchu drogowego. Panuje prawo silniejszego. Szybko znalezlismy zakwaterowania w bardzo ladnym hoteliku Kaylam. Wytargowalismy cene 200 rs za osobe za noc w bardzo pieknym pokoju.
Po pewnym czasie ruszylismy na rekonesans miasta. Widzielismy Palac Wiatrow (Hava Mahal) z 593 oknami zaslonietymi ozdobnymi kratami z kamienia, spoza ktorych kobiety z palacu mogly obserwowac miasto, same nie bedac widziane.

Po drodze obejrzelismy jeszce kilka zabytkow. Zwiedzajac centum miasta mozna sie troche zmeczyc odpedzajac sie od naganiaczy oraz zebrakow wyciagajacych rece po pieniadze, ktore wg nich im sie naleza. Stalam sie mistrzynia w asertywnosci i totalnej ignorancji. to jedyny sposob na nich. Najgorzej, ze jak Rafal dal jednemu 10 rs to bylo dla zebraka za malo - chcial 10 euro ha ha ha :)
Duzo czasu spedzilismy na szukaniu knajpki rekomendowanej prze Lonely Planet - Lassi Vala - slynacej z najlepszego lassi w Jaipurze (taki jogurt zmiksowany w owocami). Przeszlismy chyba z 5 km pieszo z GPS-em, ale po dlugich poszukiwaniach znalezlismy - a warto bylo:).

Wieczorem Rafal postanowil zaprzyjaznic sie z tubylcami przy wieczornej pogadance. W trakcie konwersacji jeden z nowo zaprzyjaznionych panow zaproponowal mu wymiane zon na jedna noc z doplata 5gram haszyszu :))) Mam szczera nadzieje, ze moj kochany maz nie mail ani chwili zawahania, ale stanowczo odmowil.

czwartek, 11 listopada 2010

Dzien 1. - Delhi

http://www.imperiahome.pl/

Lotnisko w Delhi zrobilo na nas zupelnie inne wrazenie niz sie spodziewalismy, duze, nowoczesne - przede wszystkim czyste. Jednak przedsmak indyjskiej opieszalosci urzednikow mielismy juz przy odprawie paszportowej. Sprawdzanie paszportow i deklaracji celnych trwalo, trwalo i trwalo...  Myslelismy, ze w kolejc zastanie nas swit, chodz przed nami stalo nie wiecej jak 12 osob. ..

Po wyjsciu z lotniska oprocz chmary taksowkarzy i rikszarzy, przywital nas niewyobrazalny smog. Kazdy wdedch to jak inhalacja z rury wydechowej. Pozniej bylo juz w znacznie szybszym tempie - bardziej zywiolowo - czyli jazda taksowka po ulicach Delhi. Po kilku minutach samo nasuwa  sie skojarzenie z gra komputerowa "Destruction derby", z ta tylko roznica, ze ma sie tutaj tylko jedno zycie. Okolo 3 godziny w nocy dotarlismy (to cud) na dzielnice Pahar Ganj i pomimo obaw Aurelii ze znalezieniem hoteu nie bylo problemow. W Indiach, jak tylko bialy wystawi noge z taksowki od razu jest wokol niego pieciu pomocnikow, dla ktorych nie ma rzeczy niemozliwych. Spacer w nocy po Main Bazar (glowna ulica handlowa) w towarzystwie dwoch tubylcow nie nalezy do relaksujacych czynnosci. Brudno, pusto i smierdzaco. Gdy w pewnym momencie tubylcy skrecili w tak waska i ciemna uliczke,  bylem niemal pewien, ze moj odchamiacz pojdzie w ruch. Obawy okazaly sie bezpodstawne, bo po chwili stalismy w recepcji  - na pierwszy rzut oka - w calkiem niezlym hotelu. nasze zdziwienie standardem zostalo szybko rozwiane po obejrzeniu hotelowych pokoi. Po prostu NORA :) ale o 3 nad ranem i zmeczeniem siegajacym zenitu, nasze wymagania zostaly zredukowane do minimum. Lozko, lazienka z ciepla woda w zupelnosci nam wystarczylo. "Krotki" wpis do ksiazki meldunkowej, uiszczenie oplaty w wysokosci 400rs  (ok 26 zl) za pokoj i juz mielismy swoj kat. Wprawdzie troszke przeplacilismy, ale zmeczenie nie pozwolilo nam szukac dalej.
Rankiem, tak okolo 6, wczesniej zupelnie pusta ulica ozyla. Setki straganow i sklepikow, tysiace ludzi i kakofonia indyjskiej muzyki ukazala nam prawdziwe oblicze Indii. Dla mnie bylo OK - taki orientalny balagan mi sie spodobal, Aurelia byla w siodmym niebie, bo jak twierdzi Pahar Ganj to dla niej jak drugi dom. Rafal P. stwierdzil, ze baza stal sie czystszy (nie moglismy sobie wyobrazic, ze moglo byc brudniej ha ha ha). Z Honorata bylo zupenie inaczej. Po kilku godzinach zaskoczyla nas pytaniem "ile dni zostalo do powrotu do domu?" :) Chyba jej sie nie spodobalo, co mozna bylo przeczytac z jej twarzy. Z reszta zapytana o zdanie, co sadzi na temat Delhi, powiedziala "smrod i brud". Stale odliczala godziny do odjazdu  z Delhi i swoja mina nie pozwalala nam zapomniec, ze jest tym miejscem mocno zniesmaczona i rozczarowana. Stwierdzila "telewizja klamie" :)
Na pobyt w Delhi przeznaczylismy jeden dzien, ktory zlecial jak z bicza strzelil. Przyszedl  czas na poinformowanie telefoniczne rodziny i znajomych, ze u nas wszystko OK i zyjemy. Z ekonominczego punktu widzenia zakup tutejszej karty GSM wydal sie calkiem uzasadniony. Koszt polaczen jest tu naprawde niski, ale... No wlasnie, w Indiach musi byc zawsze jakies "ale"... Wyposazenie w ksero paszportow, wiz, zdjecia paszportowe i wizytowke hotelu (wszystko sie przydalo) udalismy sie do punktu obslugi klienta tutejszego operatora. No i sie zaczelo. Lokal 2 m na 2 m. W srodku cztery osoby, ktore jak sie okazalo pelnia tutaj rozne i wazne funkcje. Sprzedawca, wlascieciel, facet od rozmieniania pieniedzy i jeden gosc, ktory praktycznie  nie robil nic oprocz zapewniania nas, ze potrwa to jeszcze tylko kilka minut, ale wiekszosc czasu spedzal na lansowaniu sie przy zaparkowanym motocylku. Wypelnilismy sterty dokumentow, dziesiatki podpisow, wplaceniu 150 rs (+ 500 rs za doladowanie) i juz bylismy wlascicielami kart SIM. Niestety karty trzeba bylo jeszcze aktywowac.
Wlasciciel zapewnil nas, ze potrwa to kilka minut, zainkasowal pieniadze, telefon schowal do szuflady i znaiknal pod pretekstem aktywacji kart. No wiec czekamy, i czekamy, i czekamy... Po godzinie zaczelismy sie niecierpliwic. Wowczas pan od lanserki powiedzial, ze potrwa to tylko jeszcze 4 minuty. Niestety nasza cierpliwosc sie juz skonczyla. Stanowczo zarzadalismy zwroty pieniedzy i telefonow. Wowczas stal sie cud - wrocil wlasciciel, telefony wrocily do nas, byly aktywne i gotowe do pracy. Podsumowujac - zakup kart zajal nam cos ponad 1.5 godziny.

środa, 10 listopada 2010

Berlin-Moskwa-Delhi

Lot przebiegl bez problemow. Lecielismy Aeroflotem przez cala trase- jedzonko w miare, obsluga na poziomie.